niedziela, 27 listopada 2016

Punkt zero: Requiescat

Brak komentarzy:
Gnałam przed siebie, nie oglądając się na mijane portrety, które mnie śledziły – jak zawsze wścibskie, jak zawsze ciekawskie. Niemal z pamięci skręciłam w tak dobrze znany korytarz , bo głupie łzy zamazywały drogę. Och, chciałabym nakazać im zniknąć, ale uparcie napływały. W piersi czułam przejmujące zimno, które zdawało się wypełniać mnie całą, a niechciany obraz cisnął się przed oczy, choć tak bardzo chciałam zapomnieć. Och, jak wiele bym dała, żeby móc wymazać to z pamięci, żeby wszystko wróciło na swoje miejsce i…
Wpadłam na kogoś, mocno uderzając o klatkę piersiową wysokiego chłopaka. Upadłam. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak długo uciekałam stamtąd, jak bolały mnie nogi, jak szybko pulsowała krew w tętnicach. Cała zadygotałam, kiedy niespodziewanie poczułam, że brakuje mi tchu, więc z przerażeniem zaczęłam łapać powietrze.
Dusiłam się! Kilkanaście łez pociekło mi po policzkach, a ja połknęłam słone krople.
Wtedy poczułam na ramionach ciężar dużych ciepłych dłoni. Spojrzałam na nie z niedowierzaniem oraz spróbowałam się cofnąć, jednak skutecznie zatrzymały mnie w miejscu. Przeraziłam się jeszcze bardziej i desperacko spróbowałam wyrwać, kiedy jakby zza tafli wody dobiegł do mnie znajomy głos:
– Już dobrze. Oddychaj, Sóley. Już dobrze.
Uspokoiłam się i pozwoliłam, by chłopak mnie objął. Kiedy poczułam przyjemne ciepło, wtuliłam się w niego, łkając cicho. Nie wiedziałam, jak długo siedzieliśmy razem na zimnej hogwarckiej posadzce, ale czas nie miał znaczenia. Promienie słoneczne wpadły przez ogromne łukowate okna, które wychodziły wprost na błonia i lśniące srebrzyście jezioro. Znów załkałam cicho – zawsze wyobrażałam sobie, że w taki dzień będzie padał deszcz. Och, jak żałosną byłam romantyczką!
– Czujesz się lepiej? – usłyszałam tuż nad uchem; oderwałam się od chłopaka, by móc wreszcie na niego spojrzeć.
Wciągnęłam powietrze ze świstem, natychmiast odwracając wzrok i szepcząc pośpieszne przeprosiny. Ze wszystkich osób jego spodziewałam się najmniej. Niezdarnie odsunęłam się, a mój wzrok padł na delikatną srebrną bransoletkę. Zmarszczyłam brwi, próbując ściągnąć biżuterię jedną ręką, jednak dłonie wciąż mi się trzęsły. Ponownie przyszedł mi z pomocą – najpierw chwycił mnie za rozdygotane nadgarstki, a następnie ostrożnie odpiął delikatną sprzączkę bransoletki, która opadła z cichym brzękiem na podłogę. Przez chwilę jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w połyskujące srebrzyste kruki, których zazębione skrzydła tworzyły okrąg. Wreszcie chwyciłam bransoletkę i schowałam ją do kieszeni szaty o żółtych obrąbkach. Nie wiedziałam, czemu to zrobiłam – pewnie kierowała mną sentymentalność, a z tym już koniec. Nigdy więcej nie dam się tak podejść, nie pozwolę, żeby mnie zranili.
– Dziękuję, Torrens – wyszeptałam zachrypniętym głosem, a następnie otarłam łzy wierzchem dłoni.
– Nie ma za co, chociaż teraz jesteś mi winna historię – odpowiedział, wstając.
– C-co?
– No wiesz, muszę dać popalić temu, przez którego płaczesz, ale wolałbym wiedzieć, jak mocno.
Ponownie spuściłam głowę, starając się powstrzymać wzbierające łzy. Wciąż przed oczy wypływał obraz lodowato-błękitnych oczu, w których lśniła pogarda, choć tak bardzo chciałam wymazać go z pamięci.
Nie, upomniałam się. Nie będę użalać się nad sobą. I na pewno nie będę go usprawiedliwiać.
Przyjęłam wyciągniętą dłoń Torrensa i wstałam. Było dużo wyższy ode mnie, pewnie nawet nie zauważył, jak zdecydowanie pociągnął mnie w górę. Kiedyś dałabym wiele, by zyskać jego zainteresowanie, ale dziś… dziś było za późno, a przynajmniej tak mi się wydawało. Spojrzałam na migoczącą w oddali taflę wody. Przełamał ją pióropusz wody, obryzgując bawiące się nad jeziorem dziewczyny, które zaczęły piszczeć. Dostrzegłam rude włosy Ivy.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie pójść tam, na rozgrzane błonia, jednak po chwili stwierdziłam, że teraz wolę chłodne mury, równie zimne co moje zastygłe łzy. Och, musiałam mieć naprawdę kiepski humor, skoro zebrało mi się na tak tanie porównania.
– Nie musisz być z tym sama – szepnął Torrens wprost do mojego ucha;  owiał mnie przyjemny cytrusowy zapach jego perfum.
Odwróciłam się nieco zdezorientowana, uważnie przypatrując się Torrensowi. Spoglądał na mnie z góry, a w jego jasnych, zielonych oczach skrzyła ciekawość. Jedną dłoń trzymał w kieszeni, drugą wyciągnął w moim kierunku, ale zatrzymał w pół gestu. Za długa grzywka opadała na przeciętą blizną brew – pamiątkę po jednym z meczów quidditcha. Zmarszczył czoło i pomyślałam, że może naprawdę chce wiedzieć, co się stało, może…
Nie, na pewno mi się wydawało, natychmiast się poprawiłam, zwracając wzrok w kierunku korytarza, który wiódł do mojej wieży.
– Przepraszam, że na ciebie wpadłam – szepnęłam, wciąż obawiając się, że mój głos się załamie. – Nie będę zawracać ci już głowy i…
Chciałam się odwrócić i odejść, jednak na ramieniu poczułam silną dłoń.
– Zostań – powiedział, niemal błagalnym tonem.
Nie potrafiłam się oprzeć – zostałam. Jak zwykle za słaba na sprzeciw, moja wspaniała beznadziejność w całej okazałości.
Zaprosił mnie do pokoju wspólnego Gryffindoru, w którym obecnie nikogo nie było. Wejścia strzegł portret kobiety o obfitych kształtach, która wpuściła nas po podaniu hasła. Za obrazem znajdowała się okrągła komnata. Pomiędzy oknami o szerokich podokiennikach stał pusty stary kominek, a przed nim kanapa oraz dwa fotele. Przysiedliśmy na parapecie, a ja wpatrzyłam się w widok za oknem w rozciągający się daleko poza widnokrąg Zakazany Las, w którym przeważały drzewa o ciemnych liściach, w chmarę ptaków wystrzelającą spomiędzy gałęzi i zataczającą szerokie okręgi na błękitnym niebie, na pierzaste chmury leniwie ciągnące na północ. Uśmiechnęłam się smutno, a potem szepnęłam:
– Macie piękny widok.
– Mhm – odmruknął Torrens. Odniosłam wrażenie, że usłyszałam w tym pomruku zniecierpliwienie, jednak on był dla mnie miły, a ja… cóż, ten dzień zdecydowanie nie należał do moich najlepszych.
Torrens delikatnie położył rękę na mojej dłoni, wiedziałam, że szuka kontaktu wzrokowego, jednak uparcie wpatrywałam się w chatkę gajowego, koło której przechadzał się czarny kształt. Czułam w sobie dziwną pustkę – zupełnie jakbym wypłakała wszystko, co składało się na moją postać, zupełnie jakbym nagle stała się jedynie pustą skorupą.
Zbyt wiele mnie kosztował.
W tych krótkich momentach, gdy rozważałam, że kiedyś może zdarzyć się coś takiego, zawsze wydawało mi się, że będę wściekła, że to złość wypali na mnie ogniste piętno, naznaczy niewidzialnym symbolem. Nie spodziewałam się zimna, przejmującego zawodu i żalu. A już na pewno nie sądziłam, że nawet po czymś takim wciąż…
Przymknęłam oczy. To Ivy zawsze była moją powierniczką, potrafiła pomóc, gdy nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Zaczęłam zastanawiać się, po co poszłam z Torrensem, dlaczego pozwoliłam się tutaj zaprowadzić, czego on mógł ode mnie chcieć. Bo przecież czegoś musiał, prawda? Wszyscy faceci czegoś chcieli. Zerknęłam na niego, na jego pełne troski, zielone oczy i źle było mi z tym, że zaczęłam zarzucać mu coś, choć właściwie go nie znałam. Nie chciałam być taką osobą, nie chciałam obwiniać innych za błędy kogoś innego.
Za własne pomyłki, przeszło mi przez myśl.
– To co? – zapytał ponownie Torrens. – Powiesz mi, co się stało?
I wtedy doszłam do wniosku, że przecież niedługo i tak wszyscy się dowiedzą, więc równie dobrze mogłam wyrzucić to z siebie teraz przed kimś, kogo właściwie nie znałam. Może tak byłoby lepiej? Westchnęłam, otworzyłam oczy i, nie patrząc na niego, powiedziałam:
– Zerwałam z chłopakiem.
Zadziwiające, ale dopiero, kiedy to wypowiedziałam te słowa, dotarły do mnie z całą mocą. Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że nie ma odwrotu, że nie wrócę tam, nie wysłucham go… Jest tak wiele rzeczy, których nie zrobię.
Szkoda. Wielka szkoda, że to wszystko tak się kończyło. Przecież nie miało! Szlag, nie powinno.
Gdy teraz opowiadam ci o tym wszystkim, wiem, jak błahe były moje problemy, jak bardzo wszystko wyolbrzymiłam. Żałuję wielu rzeczy z tamtego czasu, ale powinnam opowiedzieć ci wszystko, prawda? Niech więc będzie. Zacznę od początku.
Szablon by KIARA